lipiec 2015
to był początek gorących wakacji. wolność, mnóstwo wolnego czasu, zimne owocowe piwa, późne powroty do domu i obok on. to miały być nasze pierwsze wspólne wakacje, kiedy dostał ofertę pracy za granicą. byłam trochę zawiedziona, bo za mało czasu ze sobą spędziliśmy. nie poznaliśmy siebie tak dobrze i tak blisko, jakbyśmy chcieli.
zostały nam tylko trzy dni. w niedzielę mnie poinformował, a we środę miał jechać. siedzieliśmy wtedy w miejscu, które na drugi dzień miało stać się jednym z najbardziej wyjątkowych i pełnym pierwszych najpiękniejszych wspomnień.
pojechaliśmy tam późnym popołudniem. miałam na sobie czarną długą spódnicę i równie czarną bluzkę bez ramiączek. dawno nie było tak gorących dni i dawno nie czułam się tak szczęśliwa, ale mimo tego szczęścia w głębi duszy byłam roztrzęsiona i nie mogłam zapanować nad kumulującymi się emocjami. pierwsze dłuższe rozstanie; miał jechać i nie wiadomo kiedy mógł do mnie wrócić.
zajechaliśmy na miejsce. powietrze pachniało skoszoną trawą, dookoła szumiał gęsty las i śpiewało mnóstwo ptaków. jedno z najpiękniejszych i najspokojniejszych miejsc na ziemi, gdzie rzadko widuje się jakąkolwiek żywą duszę.
mały drewniany domek z werandą i altanką obok, pośród mnóstwa kolorowych kwiatów. kawa z mlekiem, ciasteczka i my dwoje w słońcu. rozmawialiśmy o wyjeździe, o nas - o wszystkim. godziny mijały, a słońce już dawno się schowało. w środku było cieplej. specyficzna cisza przyrody, przyćmione światło z malutkiej kuchni i my przytuleni na łóżku.
serce waliło mi jak szalone. było głośniejsze niż moje myśli, których było tysiące na minutę. pierwszy raz byliśmy w miejscu, w którym byliśmy kompletnie sami i nikt nie mógł nam przeszkodzić. denerwowałam się; przed jego wyjazdem chciałam być w pełni jego. chciałam mu to powiedzieć, ale nie wiedziałam jak. bałam się? denerwowałam? chyba tak. niby wyleczyłam się z poprzedniego związku, który zakończyłam znając już go, ale gdzieś tam została mała blokada po niezbyt przyjemnych doświadczeniach.
nie musiałam nic mówić. namiętne całowanie i dotykanie przerodziło się w nieśmiałe pieszczoty. nie znaliśmy swoich ciał, nie wiedzieliśmy co lubimy, bo nie było miejsca ani czasu na odrobinę rozkoszy. z nutką krępacji pieściliśmy się półnadzy. tęskniłam za delikatnym dotykiem silnych dłoni, za ciepłem i zapachem męskiego ciała, za tą intymną bliskością, która czasem wydawała się obca mimo jej wcześniejszego zasmakowania.
w momencie, kiedy pierwszy raz we mnie wszedł, kiedy pierwszy raz poczułam jego męskość w sobie, czas stanął i przestał mieć znaczenie. czując ból, zdałam sobie sprawę, że mimo posiadania już partnerów, tak naprawdę żadnego nie czułam - nie czułam ani przyjemności, ani bólu. dopiero przy nim poczułam cokolwiek (co później przerodziło w nieziemską przyjemność i satysfakcję).
rozpłakałam się. nie wiem czy to z bólu czy może dlatego, że tak nagle i niezapowiedzianie przekroczyłam granice, których się bałam. odepchnęłam go, by móc dojść trochę do siebie, uspokoić się. kiedy to zrobiłam, złożyłam na jego ustach chyba najdłuższy pocałunek do tej pory, jakbym chciała mu pokazać w ten sposób, że to nie jego wina, że nic się nie stało. kontynuowaliśmy i skończyliśmy z jednostronną satysfakcją, która o dziwno, wcale mi nie przeszkadzała. leżeliśmy przez dłuższą chwilę i delektowaliśmy naszymi ciałami. od dawna nie czułam się tak szczęśliwa i tak kobieca.
z trudem doszłam do samochodu. nogi trzęsły mi się jakbym dopiero co nauczyła się chodzić lub dalej wciąż to robiła. znowu chciało mi się płakać tylko tym razem z powodu jego wyjazdu. bałam się jak cholera i starałam się udawać silną przed nim. powiedziałam mu, że mój poprzedni związek rozpadł się przez odległość, a on poinformował mnie, że jak nadarzy się okazja pracy za granicą to pojedzie. zgodziłam się, na wpół świadoma, na ten układ, bo zakochałam się w nim po uszy.
zostały nam tylko trzy dni. w niedzielę mnie poinformował, a we środę miał jechać. siedzieliśmy wtedy w miejscu, które na drugi dzień miało stać się jednym z najbardziej wyjątkowych i pełnym pierwszych najpiękniejszych wspomnień.
pojechaliśmy tam późnym popołudniem. miałam na sobie czarną długą spódnicę i równie czarną bluzkę bez ramiączek. dawno nie było tak gorących dni i dawno nie czułam się tak szczęśliwa, ale mimo tego szczęścia w głębi duszy byłam roztrzęsiona i nie mogłam zapanować nad kumulującymi się emocjami. pierwsze dłuższe rozstanie; miał jechać i nie wiadomo kiedy mógł do mnie wrócić.
zajechaliśmy na miejsce. powietrze pachniało skoszoną trawą, dookoła szumiał gęsty las i śpiewało mnóstwo ptaków. jedno z najpiękniejszych i najspokojniejszych miejsc na ziemi, gdzie rzadko widuje się jakąkolwiek żywą duszę.
mały drewniany domek z werandą i altanką obok, pośród mnóstwa kolorowych kwiatów. kawa z mlekiem, ciasteczka i my dwoje w słońcu. rozmawialiśmy o wyjeździe, o nas - o wszystkim. godziny mijały, a słońce już dawno się schowało. w środku było cieplej. specyficzna cisza przyrody, przyćmione światło z malutkiej kuchni i my przytuleni na łóżku.
serce waliło mi jak szalone. było głośniejsze niż moje myśli, których było tysiące na minutę. pierwszy raz byliśmy w miejscu, w którym byliśmy kompletnie sami i nikt nie mógł nam przeszkodzić. denerwowałam się; przed jego wyjazdem chciałam być w pełni jego. chciałam mu to powiedzieć, ale nie wiedziałam jak. bałam się? denerwowałam? chyba tak. niby wyleczyłam się z poprzedniego związku, który zakończyłam znając już go, ale gdzieś tam została mała blokada po niezbyt przyjemnych doświadczeniach.
nie musiałam nic mówić. namiętne całowanie i dotykanie przerodziło się w nieśmiałe pieszczoty. nie znaliśmy swoich ciał, nie wiedzieliśmy co lubimy, bo nie było miejsca ani czasu na odrobinę rozkoszy. z nutką krępacji pieściliśmy się półnadzy. tęskniłam za delikatnym dotykiem silnych dłoni, za ciepłem i zapachem męskiego ciała, za tą intymną bliskością, która czasem wydawała się obca mimo jej wcześniejszego zasmakowania.
w momencie, kiedy pierwszy raz we mnie wszedł, kiedy pierwszy raz poczułam jego męskość w sobie, czas stanął i przestał mieć znaczenie. czując ból, zdałam sobie sprawę, że mimo posiadania już partnerów, tak naprawdę żadnego nie czułam - nie czułam ani przyjemności, ani bólu. dopiero przy nim poczułam cokolwiek (co później przerodziło w nieziemską przyjemność i satysfakcję).
rozpłakałam się. nie wiem czy to z bólu czy może dlatego, że tak nagle i niezapowiedzianie przekroczyłam granice, których się bałam. odepchnęłam go, by móc dojść trochę do siebie, uspokoić się. kiedy to zrobiłam, złożyłam na jego ustach chyba najdłuższy pocałunek do tej pory, jakbym chciała mu pokazać w ten sposób, że to nie jego wina, że nic się nie stało. kontynuowaliśmy i skończyliśmy z jednostronną satysfakcją, która o dziwno, wcale mi nie przeszkadzała. leżeliśmy przez dłuższą chwilę i delektowaliśmy naszymi ciałami. od dawna nie czułam się tak szczęśliwa i tak kobieca.
z trudem doszłam do samochodu. nogi trzęsły mi się jakbym dopiero co nauczyła się chodzić lub dalej wciąż to robiła. znowu chciało mi się płakać tylko tym razem z powodu jego wyjazdu. bałam się jak cholera i starałam się udawać silną przed nim. powiedziałam mu, że mój poprzedni związek rozpadł się przez odległość, a on poinformował mnie, że jak nadarzy się okazja pracy za granicą to pojedzie. zgodziłam się, na wpół świadoma, na ten układ, bo zakochałam się w nim po uszy.
wracając od domu w samochodzie między nami panowała cisza. oboje się denerwowaliśmy jutrzejszym wyjazdem. pod domem rozkleiłam się i ponownie rozpłakałam. było mi bardzo ciężko, bo nie wiedziałam kiedy znów miałabym go zobaczyć.
mimo odległości, mimo wszystkich łez jakie się pojawiły, nie żałuję niczego co z nim związane. ten związek, ten mężczyzna to najlepsze co mogło mnie spotkać. już prawie nauczyłam się naszej odległości i wiem, że może być teraz tylko lepiej.
mimo odległości, mimo wszystkich łez jakie się pojawiły, nie żałuję niczego co z nim związane. ten związek, ten mężczyzna to najlepsze co mogło mnie spotkać. już prawie nauczyłam się naszej odległości i wiem, że może być teraz tylko lepiej.
Miło się czyta to :) Niby to takie... Ludzkie, a moment jak z jakiegoś romansu :P
OdpowiedzUsuńAle piękne. <3 Wydaje mi się, że kiedy już będziecie mieć siebie na stałe obok przynajmniej będziecie mogli mieć pewność, że skoro kilometry Was nie pokonały, to trudno też będzie to zrobić innym czynnikom. :)
OdpowiedzUsuńZwiązki na odległość nie zawsze oznaczają, że taki związek nie ma szans :)
OdpowiedzUsuńTo nie kilometry dzielą ludzi ale brak zrozumienia
OdpowiedzUsuńPodziwiam. Ja jakoś nigdy nie potrafiłam żyć na odległość. Nawet taką jak tylko 30 km.
OdpowiedzUsuńGdy oczami wyobraźni widzę to miejsce, to aż czuję te emocje i to, że właśnie zbliżają się wakacje. Dobry początek, cieszę się, że znowu mogę przeczytać coś Twojego, chociaż w zupełnie innej odsłonie ;)
OdpowiedzUsuńwakacje... zaczęły się u mnie wcześniej i są jakieś one zupełnie inne. nie umiem ich jeszcze wykorzystać.
Usuńhm, nie obraź się, ale jakoś nie mogę sobie Ciebie przypomnieć. :) bardzo dużo osób przewinęło się przez moje poprzednie blogi od 2012. ;)
Mój był taki sierpień... Nie byłam dziewicą, dopiero co się poznaliśmy a mieliśmy wrażenie, że znamy się od lat...
UsuńWybacz, pomyślałam o tym dopiero później, a wychodzi na to, że właśnie taka sytuacja zaistniała, tzn. masz dokładnie taki sam nick jak dziewczyna, z którą kiedyś wymieniałam całkiem sporo komentarzy, stąd moje pierwsze skojarzenie, które jednak okazało się błędne ;)
UsuńPięknie opisane, od razu się włącza wyobraźnia. Niedługo będę w podobnej sytuacji, mam wiele myśli i chwil zwątpienia, ale nie zamierzam się poddawać, odległość nie musi być wrogiem :)
OdpowiedzUsuńMój blog - klik
Wierzę w związki na odległość, zawsze wierzyłam... Ale, tak naprawdę, największym wyzwaniem nie jest sama w sobie odległość tylko późniejsze powroty.
OdpowiedzUsuńTrzymam za Was kciuki. Piękne to.
Kiedyś miałam związek na odległość i bardzo miło go wspominam. Świetnie się ciebie czyta, masz lekkie pióro, to ci trzeba przyznać. W sumie te wszystkie opisy przypominały bardziej jakieś romanse :D
OdpowiedzUsuń